Ilekroć zabieramy się do wspólnego gotowania, Mama opowiada mi o swoich snach. Ma tak bogate i intensywne życie senne, że zaczęła je w końcu katalogować i spisywać w formie opowieści. Posępne czarno-białe wizje ze stalinowskiego dzieciństwa, eleganckie dreszczowce z czasów zimnej wojny, naszpikowane widmami rodem z KGB melodramaty o bohaterach rozdartych między miłością a obowiązkiem.
Z szacunku – jak mniemam – dla przeszłości spędzonej za żelazną kurtyną Mama daje się usidlać wielu swoim snom, choć dziś, w wieku 78 lat, po blisko 4 dekadach spędzonych w Ameryce, bywa usidlana zazwyczaj w dość przyjemnych okolicznościach. Jak choćby czeluście pałacu–labiryntu, wypełnionego dziełami sztuki, bardzo podobnego do Metropolitan Museum of Art, gdzie Mama, emerytowana nauczycielka, pracuje jako przewodnik. W finale owego kolorowego snu pomarańczowy balon wyswobadza Mamę z labiryntu i przenosi do urządzonej z przepychem muzealnej kawiarni, w której objada się ona rurkami z kremem.
Najbardziej znamienny jest jednak inny sen, sprzed lat, który – jak pamiętam – Mama opowiadała mi wiele razy. Widzę ją wyraźnie – szczuplutka, z krótkimi włosami, wchodzi na palcach do mojego pokoiku. Budzę się w przygnębiającej ciemności, jest sam środek socjalistycznej sowieckiej zimy. Znajdujemy się w naszej maleńkiej klitce w dziadowskim bloku z barwionej betonowej wielkiej płyty, wzniesionym na przedmieściach Moskwy za Chruszczowa*. Jest rok 1968, mam pięć lat. Sowieckie czołgi wjechały właśnie do Pragi, tata dopiero co nas zostawił, a my przeniosłyśmy się tu z kafkowskiego mieszkania komunalnego nieopodal Kremla, gdzie na 18 rodzin przypadała jedna kuchnia. Mama, w szlafroku w wyblakłe bławatki, przysiada na moim łóżeczku i pokrzepiająco całuje mnie w czoło. Jednak dojmująca toska (typowo rosyjska boleść duszy) i rozpaczliwa tęsknota w jej oczach mówią mi, że znów nawiedził ją tamten sen.
– Posłuchaj mnie, posłuchaj, Aniuta – mamrocze. – Znowu byłam łastoczką (jaskółką)... Uciekam z Rosji, przelatuję nad sowiecką granicą i jakoś nikt nie pyta mnie o dokumenty. I nagle jestem w Paryżu! W Paryżu! Krążę nad ulicami w kolorze ochry, znam je z obrazów Utrilla. Na jednej malutkiej rue – nazywa się ona „ulicą Kota, Który Wędkuje”** – spostrzegam uroczą kawiarenkę. Śmigam pod oszałamiająco kolorową markizę. Kręci mi się w głowie od przepysznej woni jedzenia, wszystko w środku aż mnie boli, tak bardzo pragnę go skosztować, dołączyć do tych ludzi w środku...
W tym momencie Mama zawsze się budziła. Niezmiennie po niewłaściwej stronie wejścia. Za każdym razem głodna jak wilk i owładnięta tęsknotą za światem za granicą, którego nie wolno było jej ujrzeć, nostalgią za aromatami, które wiecznie jej umykały.
Wszystkie miłe wspomnienia kulinarne są podobne, natomiast każde niemiłe wspomnienie związane z jedzeniem jest nieprzyjemne na swój własny sposób. Mama i ja wychowałyśmy się w triumfalistycznej, spowitej w szkarłatny blask bajce o socjalistycznej obfitości i wspaniałych plonach. W naszych wspomnieniach nie występowały jednak szczęśliwe kuchnie tonące w idyllicznych oparach wanilii ani dobroduszne starsze panie stawiające na świątecznym stole złocistą pieczeń. Herbatniki pieczone z burżuazyjnego masła? Owszem, mam jedno takie wspomnienie... Pojawia się w nim Mama w chruszczowce, czytająca na głos Prousta, oraz ja, kompletnie znudzona doznaniami zmysłowymi Francuza, za to zafiksowana na punkcie prawdziwego, jadalnego ciastka. Jak smakowała ta egzotyczna kapitalistyczna magdalenka? Dałabym wszystko, żeby się dowiedzieć.
Opowieść o radzieckim jedzeniu zawsze będzie kroniką tęsknoty, niezaspokojonych pragnień. A jeśli wśród naszych najżywszych wspomnień kulinarnych znajdą się pokarmy, których w ogóle nie jedliśmy? Wyobrażenia, zasłyszane historie, gorączkowe zbiorowe łaknienie zrodzone przez 70 lat izolacji geopolitycznej i niedostatku?
Jeszcze do niedawna niewiele mówiłam o takich wspomnieniach. Pytana o powód pisania o jedzeniu, recytowałam wyuczoną historię o tym, jak to w 1974 roku Mama i ja, same bez ojca, opuściłyśmy Moskwę, bezpaństwowe uciekinierki bez zimowych palt i prawa do powrotu. I o tym, jak pod koniec lat osiemdziesiątych po ukończeniu Juilliard School moja kariera pianistyczna legła w gruzach wskutek urazu przegubu. Oraz o tym, jak w poszukiwaniu nowej drogi życiowej, właściwie zupełnie przez przypadek, zachłysnęłam się dziedziną kuchni. Czego nigdy nie żałowałam. Po mojej pierwszej książce kucharskiej Please to the Table, poświęconej kuchniom krajów byłego Związku Radzieckiego, nieustannie spotykały mnie miłe rzeczy – ekscytujące artykuły prasowe, kolejne książki kucharskie, nagrody oraz blisko dwie dekady podróżowania i zapadających w pamięć posiłków.
Rzadko natomiast wspominałam o czymś takim, jak nagryzmolone ostrzeżenia z trupią czaszką, w które zaopatrywano garnki w babcinej kuchni w mieszkaniu komunalnym, albowiem mieszkający tam towarzysze podkradali sobie wzajemnie mięso z zupy. Albo jak owe popołudnia w przedszkolu dla dzieci członków Komitetu Centralnego, gdzie rozpaczliwie dławiłam się kawiorem – dławiłam się, ponieważ czułam, że wraz z rybią ikrą połykam ideologię, której moja antysowiecka Mama nie zdołałaby strawić. Nie wspominałam też o żeńskiej toalecie w szkole nr 110, gdzie jako dziewięciolatka w gryzącym brązowym mundurku, zdobywając pierwsze szlify na czarnym rynku, pobierałam od koleżanek po 5 kopiejek za prawo dotknięcia butelki z coca-colą, którą znajomi przywieźli nam z mitycznej zagranicy. I nie zająknęłam się o tkwiącym we mnie do dziś odruchu wykradania ostatnich rogalików z wystawnych darmowych bufetów śniadaniowych w pięknych hotelach, w których z racji pracy często goszczę.
Czemu miałoby służyć przyznanie się do jednoczesnego zamieszkiwania w dwóch wszechświatach kulinarnych, gdzie w pierwszym rutyną jest menu degustacyjne w takich restauracjach, jak „Per Se” czy „Noma”, w drugim zaś zwykły banan – frykas dostępny w ZSRR tylko raz w roku – wciąż ma nad moją duszą władzę jak talizman?