Kiedy inspektor zapytał Izzy, co tamtej nocy wybudziło ją ze snu, nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy. Całą zimę źle sypiała. Nierzadko zdarzało się jej budzić trzy, cztery razy w ciągu nocy. Poza tym pierwszy raz od tygodni dzieliła łóżko z mężem, ale o tym nie wspomniała. W pewnej chwili musiała do łazienki. Po drodze zatrzymała się przy oknie i spojrzała na zatokę. W ostatnich miesiącach miała taki zwyczaj, że stawała tam i próbowała namierzyć miejsce, w którym w pogodne dni majaczył szczyt dachu domku. Niebo było upstrzone chmurami, zza których przebijał się już świt. Nad przylądkiem wisiał czarny dym.
– I już wiedziałam, że coś się stało – powiedziała.
– Jeszcze nie wiedziałam, a już wiedziałam, rozumiecie, co mam na myśli?
Obaj gapili się na nią bez słowa.
– Ale, Izzy, skąd wiedziałaś? – zapytał sierżant Farrelly.
– No, kiedy zobaczyłam dym, to…
– Nie, pani Keaveney – przerwał jej śledczy. – Skąd kobieta, która mieszka o dwie mile dalej, po drugiej stronie zatoki, i zobaczyła przez okno trochę dymu, może wiedzieć, że to było celowe podpalenie?
– Ach – odparła – to już zupełnie inna historia.
*
Tego dnia odprawiono już dwie msze i powietrze zgęstniało od woni kadzidła. Kościół był nabity ludźmi, a Izzy tkwiła wciśnięta pomiędzy dwoje innych parafian. Za każdym razem, kiedy klękała, siadała, wstawała, czuła, jak na nią napierają. Wydobyła z rękawa zwiniętą w kulkę chusteczkę i otarła pot z czoła. Przyszło jej na myśl, żeby zdjąć sweter, ale nie była pewna, czy bluzka, którą ma pod spodem, jest wystarczająco przyzwoita, a poza tym wiedziała, że nie uda się jej tego zrobić tak, by nie trącić osoby obok albo nie odsłonić części ciała. Tego rodzaju niezręczna sytuacja to byłoby dziś dla niej za wiele. Kiedy podnosiła głowę, napotykała przed sobą widok szerokich pleców Stasii Toomey. Ta prężyła się, dostojna i dumna, opatulona ciasno w płaszcz z szafirowej gabardyny.
Klękając ponownie, Izzy poczuła własne pachy. Pochyliła głowę i zamknęła oczy.
Zaczęło się odpowiadanie. Wzięła głęboki, powolny wdech.
– Panie zmiłuj się nad nami.
Panie zmiłuj się nad nami.
Zdołała zwlec się z łóżka na mszę o wpół do dwunastej. Picie to jedno, ale zaleganie w łóżku na kacu to jak przyznanie się do tego, że się upiło. Rzadko się upijała, żeby James nie mógł czerpać satysfakcji z tego haka na nią. Wymknęła się z pokoiku gościnnego, by zrobić sobie herbatę, i natknęła się na obrazy porozrzucane na podłodze. Kiedy poprzedniej nocy wrócili z przyjęcia miejscowych przedsiębiorców, oświadczyła Jamesowi, że idzie spać na dół do wolnego pokoju. Zataczając się, ruszyła przez korytarz, strącając po drodze każdą ramkę ze ściany. James chwycił ją za ramię, a ona wbiła mu łokieć między żebra. Wrzasnął i oczywiście obudzili się Niall z Orlą. Od tego widoku nie mogła się uwolnić – tych dwoje spoglądających na nią z półpiętra z tym samym przerażeniem na twarzy.
Z filiżanką herbaty wróciła czym prędzej do łóżka, żeby nie musieć konfrontować się z żadnym z nich, ale teraz, klęcząc w kościele i powtarzając zbiorowe modły, żałowała, że jednak niczego nie zjadła.
– Chryste, zmiłuj się nad nami.
Chryste, zmiłuj się nad nami.
Spróbowała skupić uwagę na księdzu Brianie – jego wyraźnej sylwetce za ołtarzem. Był w swoich odświętnych niedzielnych szatach, czyściutkich, wyprasowanych i obszytych złotem i srebrem w różnych odcieniach, ze stułą haftowaną w drobniutkie winne grona i kłosy pszenicy. Zanotowała w pamięci, by następnym razem, gdy przyjdzie w odwiedziny, powiedzieć: „Ostatniej niedzieli to ksiądz Brian był wystrojony na galowo. Bardzo było księdzu do twarzy. Najładniejsze szaty dotychczas” – ponieważ wiedziała, że tej części swojej pracy nie znosi najbardziej, że pokazywanie się ludziom w takim stroju zawsze wprawia go w zażenowanie. Pomyślała o cierpkim uśmieszku, którym jej odpowie, o dobrotliwym śmiechu, którego parę taktów wyrwie mu się z piersi.
O Panie, Twoją wolą jest, aby wszyscy byli zbawieni.
Ktoś z przodu podniósł się z ławki. Wysoka kobieta o bujnych czarnych włosach wkroczyła na podwyższenie, po czym zwróciła się twarzą do pulpitu. Izzy poczuła, że wyrwało się jej ciche westchnienie. Colette Crowley, pomyślała. W pełnej krasie. Co za szykowna dama – od samego patrzenia człowiekowi robi się przyjemnie. Ta głowa trzymana wysoko. Ta smukła sylwetka. Ten wdzięk, z jakim przechyla podbródek. A kiedy patrzy na zgromadzenie, na jej ustach przez chwilę tańczy uśmiech, jakby to wszystko wydawało się jej zabawne. Jakby spłatała im wszystkim figla. Jakby wcale stąd nie wyjechała. Izzy zauważyła, że Stasia Toomey szturcha męża. Kilka osób dostało napadu kaszlu. Potoczyła wzrokiem w poszukiwaniu Shauna albo Ann, ale nigdzie ich nie dojrzała.
I wtedy Colette odezwała się – tym swoim pięknym miękkim dublińskim akcentem – słowami czytania z Księgi Izajasza, ale Izzy nie skupiała się na słowach, jedynie na głosie. Nie należał do ordynarnej stolycznej Joaśki ani do egzaltowanej snobki z południowych dzielnic – należał do kogoś kompletnie innego i Izzy mogłaby jej słuchać cały dzień. Ludzie podnosili na nią wzrok, żeby oglądać to zjawisko, a kiedy oczy Izzy powędrowały ponad ołtarzem do miejsca, w którym na wielkim marmurowym krześle zasiadał ksiądz Brian, zobaczyła, że duchowny obdarza Colette Crowley łagodnym współczującym spojrzeniem.
Oddajcie Panu chwałę i uznajcie potęgę – takiej odpowiedzi żądała teraz od nich Colette, a Izzy uznała to wezwanie za nieco pompatyczne – czy potęgi i chwały nie ma już w bród?
Po czym Colette odeszła od pulpitu i ostrożnie kroczyła po stopniach, uważając na rąbek długiej spódnicy. Ciszę, która zaległa w kościele, wypełniły szelesty ciał. Izzy patrzyła, jak spojrzenie Stasii Toomey podąża za Colette przez całą nawę, a zaciśnięte szczęki kobiety rozluźniają się dopiero, gdy ta uklękła w swojej ławce. Ale ksiądz Brian nie poruszył się z miejsca, które zajmował. Wydawał się tak znieruchomiały, tak opanowany, ręce lekko opierał na kolanach, jakby rozmyślał nad każdym słowem wypowiedzianym przez Colette. Izzy podniosła chusteczkę do czoła, ale okazało się, że jej dłoń jest pusta. Spojrzała pod nogi i zobaczyła skrawki chusteczki na poduszce klęcznika rozsypane jak śnieg.
*
On celowo unika głównej ulicy miasteczka – to właśnie pomyślała, kiedy zeszłego wieczoru jechali Coast Road. James unika głównej ulicy, żeby nie musieli przejeżdżać obok sklepu. Dokumenty należało podpisać i przekazać agentowi po południu, ale James wrócił z pracy późno i – rozwiązując krawat – od progu zaczął narzekać, jak to nigdy nie udaje im się pojawić na czas na kolacji. Zostawiła mowę na stole kuchennym, więc musiał ją widzieć, ilekroć tamtędy przechodził. Leżała tam przez tydzień, podpisana tylko przez nią. A teraz jechali Coast Road, żeby objazdem ominąć rozmowę o tym, że nie dotrzymał słowa. W miarę jak oddalali się od miasta, droga pięła się stromo w górę i zwężała. Biegła teraz bardziej wzdłuż wybrzeża – wzgórza, które górowały nad szosą z jednej strony, za przeciwną krawędzią opadały urwiskami do Atlantyku. Księżyc zwieszający się nisko nad zatoką wyglądał, jakby ktoś uszczknął nożem jego cząstkę. Izzy podniosła torebkę, którą trzymała pod nogami, otwarła ją z trzaskiem, wyciągnęła z niej miętówkę i ponownie zatrzasnęła. Odwinęła cukierek i wetknęła do ust tak, że zadzwonił o zęby. Włączyła radio, a potem wyłączyła na dźwięk rytmów utworu tanecznego.
– Fajnie musi być tak niczego nie chcieć – powiedziała w końcu.
Patrzyła, jak mocniej zaciska ręce na kierownicy. Na policzku drgnął mu mięsień.
– To musi być fajne być zadowolonym z życia, mieć zaspokojone wszystkie potrzeby – ciągnęła. – Też bym tak chciała.
– Wiesz, że to nie był właściwy moment – odparł.
– A kiedy będzie właściwy moment?
– Nie wiem… może to nie jest odpowiednia nieruchomość.
– Sprzedają ją za grosze.
– Właśnie. Jak ci się wydaje, dlaczego?
– Dlatego, że ktoś pozwolił, żeby niszczała. A wystarczy tylko odrobina farby i odrobina pieniędzy.
– Jak był tam sklep z pamiątkami, splajtował, jak była piekarnia, splajtowała, sklep muzyczny…
– Ale jak prowadziłam tam kwiaciarnię, to jakoś nie splajtowała.
– Kokosów z tego nigdy nie miałaś.
– Miałam wystarczająco i obojeśmy za to Bogu dziękowali.
– Posłuchaj, nie ma co się pakować w kłopoty. Może kiedy cena
znowu spadnie…
– Przestań! – krzyknęła. – Nigdy nie zamierzałeś kupić tego lokalu. Po prostu wydawało ci się, że wystarczy, jak będziesz machał mi nim przed nosem, żeby mnie ugłaskać.
– Wykupowanie połowy miasta nie stawia członka rządu w korzystnym świetle.
– Połowy miasta? Połowy miasta? Jeden zasrany sklep z witryną na głównej ulicy, a ty to nazywasz połową miasta? Mam już dosyć dziadowania, żebyśmy przypadkiem nie wyszli na dzianych przed twoimi wyborcami. – Skrzyżowała ramiona i obróciła twarz do okna. – Żeby to jeszcze działało – dodała. – Ludzie nadal myślą, że mamy pieniądze.
– A tak nie jest.
– Mów mi jeszcze… dzięki tobie w tym mieście wzbogacił się każdy poza nami.
Skręcili i na niebie znowu ukazał się księżyc.
– Stać nas na ten lokal – ciągnęła – tylko ty nie chcesz, żebym go miała.
Samochód zatrzymał się przed hotelem.
– Zamierzasz nam popsuć kolejny wieczór? – zapytał.
Utkwiła wzrok w parach wchodzących i schodzących po stopniach
Paradise Lodge. Za przeszklonymi drzwiami hotelu połyskiwały
mosiężne balustrady i wypolerowane klamki.
– Nie martw się – syknęła. – Nie przyniosę ci wstydu.
Przez całą kolację pozwalała, żeby Tom Heffernan napełniał jej kieliszek winem i gapił się jej na dekolt, podczas gdy ona posyłała gniewne spojrzenia Jamesowi na drugim końcu stołu. Paliła papierosa za papierosem, a w popielniczce przed nią rosła góra petów. Miała na sobie kostium ze spodniami i topem z głębokim dekoltem, pod kurteczką w stylu bolero, którą zrzuciła od razu, jak tylko usiadła. Ubiór był przylegający w górnej części, rozszerzał się na wysokości bioder tak, by uwydatnić to, co na górze, i zamaskować to, co na dole. Zwykle James spieszył z komplementami pod adresem jej wyglądu, ale tego wieczoru ledwie był w stanie spojrzeć jej w oczy. I właśnie na imprezie jej kreację podziwiali wszyscy, wyjąwszy jej męża, ważącego w ręku wciąż tę samą whisky, którą zamówił na wejściu. W ten właściwy mu niepewny sposób kołysał szklanką wte i wewte, osłaniając krawędzie ręką, jakby bał się, że ktoś postanowi mu dolać.
Praktycznie nie tknęła pieczeni wołowej na swoim talerzu, a kiedy wniesiono profiterolki, zignorowała je, wyciągając tylko kolejnego papierosa z paczki. Kiedy James wygłaszał swoją pogadankę o roli biznesu w życiu społeczności lokalnej, utkwiła spojrzenie w żyrandolu, długim walcu, z którego spływały sznury szklanych paciorków. Na całe minuty zawieszała wzrok na światłach spowitych dymem papierosowym, roztapiających się w jedną poświatę, i tym sposobem odwracała swoją uwagę od głosu męża. Kiedy jej uszu dobiegły oklaski, ręce trzymała skrzyżowane na stole. James siadał do niego z powrotem pośród poklepywania po plecach z każdej strony.
– Twoje zdrowie – gratulował mu Manus Sweeney. – Dobrześ to powiedział.
To ciężka praca ratuje społeczności. Nie można wiecznie polegać na pieniądzach od rządu.
– Co ci będę gadał, Manus, nie chciałem o tym mówić głośno, ale właśnie o to chodzi. Dzisiaj mamy ludzi, co by chcieli wszystko w zamian za nic i ani myślą sobie zapracować.
Ta uwaga wywołała falę potakiwania i głosów aprobaty, więc Izzy obróciła się w inną stronę. Przy stole ustawionym naprzeciwko siedzieli Shaun Crowley i Ann Diver. Ann była tam jedyną kobietą, a męskie grono składało się głównie z kawalerów, którzy nie mieli kogo przyprowadzić na podobną imprezę. Shaun słuchał mężczyzny obok, konspiracyjnie nadstawiając ucha, a po prawej miał Ann, która wyglądała, jakby wciśnięto ją z brzegu w ostatniej chwili. W uszach miała srebrne kolczyki koła, ozdobne błyskotki, które zwieszały się jej prawie do ramion, i właśnie trzymała się za jeden płatek, zakrywając kolczyk, jakby żałowała teraz swojej decyzji. Od lat pracowała jako kelnerka w hotelu Harbour View i pewnie była bardziej nawykła do usługiwania na tego rodzaju kolacjach niż do bywania na nich; Izzy nakazała sobie podejść do niej i zagadać w którymś momencie wieczoru. Biedna Ann nie bardzo mogła liczyć, że Shaun, który nie miał w zwyczaju oddawać się towarzyskim pogawędkom, będzie się udzielał jako rozmówca. Zachowywał się uprzejmie, jeśli się go zaczepiło, ale zawsze było widać, że tego rodzaju okazje nudzą go śmiertelnie; przychodził na nie, nie zakładając nic na koszulę, tak jakby włożenie marynarki i krawata wzorem pozostałych mężczyzn było dla niego niepotrzebnym zawracaniem głowy.
– Boże, z tego to oryginał, co? – szepnęła do niej Teresa Heffernan. –
Facet ma tyle kasy, to zadbałby trochę o siebie, choćby wyprasował koszulę.
Izzy zamyśliła się nad jej słowami.
– Wiesz, ma teraz od tego Ann – odparła.
– Tak, ale tamta znowu się tu kręci.
– Kto taki?
– Colette.
– Aha, czyżby? – skomentowała Izzy, zaciągając się papierosem. – No, ona chyba w życiu nie wyprasowała koszuli. Poetki nie prasują.
– Ponoć zjawiła się dzisiaj w fabryce na portierni, tak na bezczelnego, i mówi, że chce rozmawiać z Shaunem. W jego biurze spędziła może z dwie minuty i nie wyszła szczególnie zadowolona.
– Może zwiedziała się, że ma nową babę.
Niedawna nowina, że Ann i Shaun są parą, jakoś z trudem mieściła się w głowie Izzy. Cicha, szara Anna większość dorosłego życia spędziła we wdowieństwie. Shauna i ją dzieliła mniejsza różnica wieku, co niby coś tam tłumaczyło, ale poza tym była zupełnie inna niż Colette.
– On się podobno nie zgadza, żeby Colette widywała dzieciaki.
– No nie – obruszyła się Izzy. – To już trochę przesada. Wyobraź sobie, że ktoś ci nie pozwala zobaczyć się z dziećmi.
Teresa odchyliła się na oparcie krzesła i strzepnęła popiół z papierosa.
– Wiesz – odparła – nie żeby nie miał swoich powodów.
Izzy już miała wdać się w polemikę, kiedy jej uwagę odciągnął James, który stukał właśnie palcem w blat stołu.
– Moi rodzice nic nigdy od nikogo nie dostali – oświadczył. – Musieli zapracować na każdego pensiaka.
– A byli stąd? – zapytał Manus Sweeney.
– Nie byli – wtrąciła się Izzy. – Byli z jakiejś dziury na północy hrabstwa. Chyba kuzyni trzeciego stopnia.
Zapadła cisza.
– Drugiego – powiedział James i wszyscy się zaśmiali, ale Izzy rozpoznała lodowaty blask w jego oczach.
– Raz, raz, próba mikrofonu – odezwał się z głośników czyjś głos. Zadudniła gitara basowa. Zadźwięczały talerze perkusji.
– I nie wiem, jak możesz mówić, że twoi rodzice nic nie dostali. No bo czy domu, w którym się wychowywałeś, nie dał im samorząd?
James odwrócił od niej wzrok.
– No właśnie o tym mówię – powiedział. – Wtedy człowiek dostawał tyle, ile na niego przypadało, i musiał sobie dalej sam dawać radę.
– Jezu, kiedyż wreszcie zaczną grać? – westchnęła Izzy.
– Ludzie żyli prosto, zwyczajnie – ciągnął James – i ja takim ludziom chcę pomagać, tym, którym się chce pracować i pomóc sobie samym.
Popatrzyła na swojego męża – prostego, zwyczajnego. Wyobraziła sobie, jak bierze butelkę wina, idzie na przeciwległy koniec stołu i opuszcza ją na tę jego prostą, zwyczajną głowę.
Z głośników wyrwał się hałas na tyle głośny, że cała sala podskoczyła na miejscach.
– Wybaczcie, kochani – powiedział facet na scenie. – Ale założę się, że to was trochę rozruszało.
Zarechotał, a potem kapela zagrała początkowe akordy Your Cheatin’ Heart.
– O, uwielbiam to – oświadczyła Izzy. – No, kto ze mną zatańczy?
Tom.
Chwyciła go za ramię i podniosła się, a wtedy jej krzesło poleciało na podłogę. Gdy Tom wstał, poczuła, jak obejmuje ją w pasie, i miała ogromną nadzieję, że James to widzi.