Dowiaduję się, że Duńczycy piją najwięcej kawy w Europie, a przy tym spożywają rocznie 11 litrów alkoholu na głowę. Może jednak się dostosujemy. Przy okazji trafiam na stronę trenerki integracji kulturowej Pernille Chaggar. Wiedziona myślą, że kogoś takiego dokładnie teraz potrzebuję na dobry początek rocznego pobytu w Danii – i rozochocona drugą filiżanką mocnej duńskiej kawy – dzwonię do Pernille, proponując jej udział w projekcie „Szczęście”. Zgadza się i nie każe wyciągać numerka na okoliczność kolejnej rozmowy.
Moja rozmówczyni jest zdziwiona faktem, że przenieśliśmy się z Londynu do odludnej Jutlandii, zwłaszcza w styczniu.
– Osoby z zewnątrz mają tu zimą trudniej – wyjaśnia. – To czas, który spędzamy z rodziną, za zamkniętymi drzwiami. Od listopada do lutego Duńczycy są całkowicie pochłonięci swoimi sprawami, dlatego niech cię nie zdziwi widok wyludnionych ulic, szczególnie w regionach wiejskich.
– Cudownie. Gdzie się zatem podziali? Co teraz robią?
– Cieszą się hygge – odpowiada, wydając przy tym dźwięk, jakby się krztusiła.
– Przepraszam, co takiego?
– Hygge. To typowo duński termin.
– A co oznacza?
– Trudno to wyjaśnić, ale znają go wszyscy mieszkańcy Danii. To coś jakby „przytulna chwila”.
Nie czuję się mądrzejsza.
– To czasownik? Czy przymiotnik?
– Jedno i drugie – tłumaczy Pernille. – Hygge jest wtedy, kiedy zostajesz w domu i odpoczywasz przy świecach.
Kiedy wspominam o opuszczonych ulicach i przebijającym zza okien blasku świec, Pernille powtarza, że wszyscy spędzają ten czas w zaciszu swojego domostwa „ciesząc się hygge”. Najwyraźniej świece mają tu kluczowe znaczenie, a w przeliczeniu na osobę Duńczycy palą ich najwięcej na świecie.
– Ale hygge to bardziej koncepcja. Piekarnie są hygge – Bingo!, wykrzykuję w myślach, spoglądając na czekającą mnie bułkową ucztę – i kolacja z przyjaciółmi też jest hygge. Można się hygge bawić. Często przy alkoholu...
– O, to akurat dobrze...
– Hygge wiąże się też z pogodą i kuchnią. Kiedy na dworze robi się paskudnie, człowiek może odpocząć w domu, przy dobrym jedzeniu, świetle i drinkach. W Wielkiej Brytanii macie puby, w których się spotykacie i razem bawicie. W Danii to samo robimy w domu w towarzystwie przyjaciół i rodziny.
Tłumaczę, że my jeszcze nie mamy ani domu, ani przyjaciół. A jeśli nie zdarzy się coś nieoczekiwanego i moja mama nie dojdzie do wniosku, że Berkshire jest mimo wszystko przereklamowane, to nie mam też co spodziewać się odwiedzin rodziny.
– Jak zatem nowo przybyły może poczuć się hygge, tak po duńsku?
– Nie może.
– Och.
– To niemożliwe – tłumaczy. Jestem o krok od pogrążenia się w czarnej rozpaczy, kiedy Pernille poprawia się, że „być może” jest pewien sposób, o ile jestem gotowa się przyłożyć. – Dla osoby spoza Danii osiągnięcie hygge jest niemałym wyzwaniem. Australijczycy, Brytyjczycy i Amerykanie są bardziej przyzwyczajeni do imigrantów, szybciej otwierają się na obcych i łatwiej wdają się w dyskusje. Duńczycy nie radzą sobie z gadką szmatką. Zimą zaszywamy się w domach – opowiada, ale ma też pozytywną wiadomość. – Wszystko się zmienia na wiosnę.
– No tak. A kiedy tutaj zaczyna się wiosna?
– Oficjalnie? W marcu. Ale tak naprawdę to w maju.
No cudownie po prostu.
– No tak. Biorąc to wszystko pod uwagę – wizja, którą przede mną odmalowała, jest tak ponura, że muszę zapytać – jak odniosłabyś się do faktu, że w wielu badaniach Dania wskazywana jest jako najszczęśliwszy kraj świata? Ty czujesz się szczęśliwa?
– Szczęśliwa? – wydaje się sceptyczna i przez chwilę mam wrażenie, że wiem, co powie: że duńska szczęśliwość jest przereklamowana. Mylę się. – Dałabym sobie 10/10. Duńska kultura skupia się na dzieciach. Nie ma drugiego takiego miejsca. Jeśli zakładać rodzinę, to tylko tutaj. Masz dzieci?
– Nie.
– Och – wzdycha, a z tonu głosu można wyczytać „no to masz przerąbane”. – Ale życzę powodzenia z hygge!
– Dzięki.
Kiedy Ludzik Lego wraca, usta ma lekko posiniałe z zimna i trochę się trzęsie. Oznajmia, że władca zabawek i jego elfy są gotowi na spotkanie ze swoim nowym nabytkiem i że zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zacznie pracę za półtora tygodnia, kiedy już się zadomowimy. Odpowiadam, że z tym ostatnim może nie być tak łatwo, i streszczam rozmowę z Pernille.
– Ciekawe – brzmi jego reakcja, kiedy kończę moją opowieść.
Przez dłuższą chwilę siedzimy w ciszy ze wzrokiem wbitym w półmisek połyskujących węglowodanów. Wreszcie Ludzik Lego wstaje, zdejmuje okulary i ze stoickim spokojem kładzie je na stole. Odchrząkuje, jakby zamierzał powiedzieć coś bardzo ważnego.
– Jak ci się wydaje, jak Duńczycy nazywają te bułki? – podnosi jedną i uważnie jej się przygląda.
– Słucham?
– Bo przecież nie „duńskie”, prawda?
– Niby racja.
Jako rodowici Brytyjczycy spychamy na dalszy plan ewentualność, że nasza egzystencja tutaj będzie pozbawiona sensu i towarzystwa innych ludzi, by z entuzjazmem skupić się na nowym temacie. Ludzik Lego szuka odpowiedzi na nurtujące go pytanie w wyszukiwarce internetowej a ja otwieram jedyny drukowany przewodnik, jaki zabraliśmy w podróż.
– Ooo, mam! – wskazuję palcem adekwatny ustęp – tutaj mówi się na nie wienerbrød czyli „chleb wiedeński”. To spuścizna po strajku duńskich piekarzy, kiedy na ich miejsce zatrudniono Austriaków specjalizujących się, jak się okazało, w pysznych ciastach – podsumowuję tekst. – A kiedy zawędrowały one do Ameryki...
– Jak?
– Słucham?
– Jak zawędrowały?
– Nie wiem – drogą morską. Ze specjalnym ciasteczkowym paszportem. Tak czy inaczej, kiedy dotarły do Stanów Zjednoczonych, zaczęto nazywać je „duńskimi” i tak już zostało.
Kończę zabawę w lektora, kiedy zauważam, że Ludzik Lego wykorzystał nadarzającą się okazję, żeby zabrać się do jedzenia, a wolałabym, żeby dla mnie też coś zostało.
– Ta tutaj to „kanelsnegle”, czyli „cynamonowy ślimak” – mówi, mając na myśli zakręconą, zakalcowatą, posypaną cynamonem pyszność, którą w połowie już pożarł. Zabieram mu ją, zanim spałaszuje resztę, i czym prędzej wbijam zęby w bułkę. Niezwykłe doświadczenie. Wręcz czuję, jak aktywują mi się kubki smakowe, a organizm zaczyna wydzielać dopaminę.
– Pychota... – mruczę z buzią pełną ciasta.
Bez porównania do częściowo wysuszonych, częściowo wilgotnawych, sztucznie dosładzanych duńskich ciastek, które jadałam w domu. To jest niewiarygodnie łagodne i bogate. Pobudza, ale jest też słodkie i zaskakuje złożonością smaków, które manifestują swoją obecność jeden po drugim. Ciasto jest przy tym najpierw kruche, potem miękkie, a na sam koniec ciągliwe. Zabiera mnie do innej rzeczywistości, gdzie wszystko zrobione jest z cukru, a ludzie nie gniewają się na siebie, nie muszą pracować i zmywać naczyń, gdzie nikt nigdy nie uderza się w palec i wszyscy przymusowo się uśmiechają. Pochłaniam resztę bułki i odchylam się do tyłu w geście zachwytu nad niezwykłym zjawiskiem, którego doświadczyłam.
– Dokładnie! A to jeszcze nic – mówi Ludzik Lego. – Mają też czekoladowe. A tam, w głębi, leżą najbardziej wymyślne – wskazuje palcem.
– To była bułka na dzień dobry? – uderzam się umazaną w maśle dłonią w czoło. – O Boże, już widzę, jak w Wielkanoc wciągam spodnie z gumką. I mogę zapomnieć o powigilijnym detoksie – snuję swoją wizję przyszłości, wcinając ciacho numer dwa. – Jeśli do tego sprowadza się bycie Duńczykiem, to jesteśmy ustawieni. I nie obchodzi mnie, co mówiła Pernille – osiągniemy hygge, choćby nie wiem co.
– Nadal nie wiem, co to znaczy – żali mi się Ludzik Lego – ale jestem za. – I żeby udowodnić swoje zaangażowanie, wpycha do ust kolejne snegle.