GRANICA ZACHODNIEGO TYBETU I NEPALU wiosna 1960 roku
Ama była wyrocznią. Matka uświadomiła sobie to późno, kiedy ustały jej miesięczne krwawienia, a wewnątrz otwarło się co innego. Niektórzy we wsi nazywali to przypadłością. Mówili, że w jej umyśle zieje szczelina otwarta na duchy, które ją pożerają. Ale Ama twierdziła, że błogosławieństwem jest użyczać ciała bogom i pozwalać przez siebie przemawiać. Z czasem wszyscy zaczęli jej słuchać i słowa zwykłej pod innymi względami kobiety miały nas prowadzić pośród nadchodzących przeciwności.
Zmieniła się zresztą nie tylko moja matka. Watahy wilków i stada szczurów przeciągały przez naszą dolinę. Potem przyszło trzęsienie ziemi, które pozostawiło na ścianie naszego klasztoru poszczerbioną bruzdę. Później, akurat kiedy uczyłam się mówić, nadeszły wieści, że najeźdźcy przekroczyli naszą granicę, wdzierając się na naszą ziemię jak dwa olbrzymie węże. W odległym Kardze ludzie widzieli, jak przekraczają rzekę długimi sznurami i wnikają między góry. Życzyli sobie, by nazywać ich Armią Ludowo-Wyzwoleńczą, ale my znaliśmy ich jako „Gjamich”* , ludzi z nizin na wschodzie.
W kolejnych latach pogłoski zataczały szerokie kręgi, jak wrony, docierając nawet do naszej wsi na dalekim zachodzie. Chociaż byłam tylko dziewczynką, wiele z tych pogłosek dochodziło moich uszu, nim poznał je ktokolwiek z mojej rodziny. Przekazywał mi je Lhaksam, przyjaciel od najdawniejszych czasów. Pracował jako sługa wędrownego kupca, który poza żeliwnymi garnkami i rondlami rozprowadzał też plotki. W wolnych chwilach Lhaksam i ja włóczyliśmy się po pastwiskach z moją siostrzyczką Tenkji zwisającą mi z pleców albo przewalającą się po trawie. Wśród tych wzgórz Lhaksam opowiadał mi najbardziej wstrząsające historie. Żołnierze Gjami zagarnęli ziemię uprawną na wschodzie, i wielu naszych głodowało. „Ani ziarna, ani soli, ani mięsa, nawet masła”. Usłyszawszy to, chodziłam jak zamroczona, niezdolna wyobrazić sobie życie bez masła. Lhaksam mówił, że chociaż w naszym regionie jest spokojnie, to na wschodzie postawiono zaciekły opór, że tam kręgi na niebie zataczają żelazne ptaki i na miasta spadają deszczem wielkie i małe kule, druzgocąc ciała, jakby to były po prostu kukły z ciasta, a dachy domów są rozprute i nikt nie ma pewności, czy odnalazł szczątki swojego bliskiego czy może kogoś obcego. Ale nie opowiadałam tego mojej rodzinie. Nigdy nikomu tego nie powtarzałam.
Potem, zeszłej wiosny, wioska dowiedziała się o przerażającym podstępie – o planie uprowadzenia Drogocennego do domu smoka. Na wieść o tej pułapce tysiące w Lhasie zgromadziły się wokół pałacu, zamykając go w ochronnym kręgu swoich ciał. Nawet kiedy w ich stronę ruszyli żołnierze i w powietrze uniosła się woń prochu, nasz lud odmówił rozejścia się. Żeby zapobiec masakrze, Drogocenny w przebraniu prostego człowieka uciekł nocą do innego kraju. Podobnie uczyniła znamienita Wyrocznia Neczung, która przepowiedziała im drogę ucieczki przez góry. Kiedy cudzoziemscy żołnierze dowiedzieli się, że nasz przywódca się im wymknął, podziurawili tłum pociskami, tak że ulice pełne były zwłok.
Po wyjeździe Drogocennego słońce zniknęło z naszego nieba. Kwiaty nie chciały zakwitać, a jaki nie dawały mleka. Pośród tej ciemności każda rodzina w naszej wsi zadawała sobie pytanie, czy nie nadszedł czas, byśmy podążyli za naszym przywódcą na niziny i pozostali tam, aż będzie możliwy bezpieczny powrót. Inni przytaczali ponure zamierzchłe proroctwo: „Kiedy po niebie będzie krążył żelazny ptak, a koniom wyrosną koła, Ludzie Śniegów rozpierzchną się po powierzchni ziemi jak mrówki”.
Tamtego dnia, niemal dziesięć lat po tym, jak wyjawiła, że przemówili do niej bogowie, Ama powiedziała nam: „Nadszedł czas. Muszę oddać ciało duchom”.
Siedząc na kuchennej posadzce obok siostry, obserwowałam twarz ojca oświetlaną łuną pieca. Pala* trwał nieruchomo, a my żułyśmy paski suszonego mięsa uwędzonego zimą przez Amę. Widziałam, że ojciec wyraźnie stawia sobie przed oczami wszystko, co się dla nas zmieni, ale po długiej chwili zmarszczył czoło, tak że widać było każdą nową bruzdę, jaka właśnie poznaczyła jego twarz, i pokiwał głową na znak, że się zgadza. Nim nastał ranek, cała wieś wiedziała już, że Ama przystąpi do obrzędów sprowadzających bóstwa. W końcu wezwie je do siebie. (…)
Wieść niosła się po zachodnich równinach. Do matki zaczęli przybywać odwiedzający, nieco ostrożni i ciekawscy, składali pokłon i mówili przyciszonym głosem, jak w klasztorze. Nawet stary druh ojca, Cziosang, zjawił się u nas na progu, ściskając między kolanami swego niedomagającego syna.
– Wszystko się zmieniło – powiedział Pala – ale dla mnie nadal jest moją Jangczien.
– Tak, to też musi być prawda, – odparł Cziosang, otrzepując sobie wytarte rękawy i siadając w oczekiwaniu na kolej jego syna. W dniach, które potem nastąpiły, Pala najął dwóch służących, którzy mieli pomagać przy przybyszach. Tenkji i ja obserwowałyśmy, jak krzątają się po domu z herbatą i jedzeniem oraz przedmiotami kultu używanymi przy przepowiedniach, a na dziedzińcu spragnione i zmęczone konie dreptały bezczynnie w oczekiwaniu na uzdrowienie swoich pań i panów. Ile setek ich przybyło w tym dziwnym czasie, w roku poprzedzającym naszą ucieczkę z gór? Ilu pukało do naszych drewnianych drzwi, wciągając ze sobą kurz rąbkiem cudzoziemskich szat, pozostawiając swój zapach jeszcze długo w noc? Teraz jeszcze, tak daleko od domu, kiedy zamknę oczy, jestem w stanie przywołać te charakterystyczne wzory z jedwabnego brokatu, którymi obszyte były ich rękawy i kołnierze. Potrafię przywołać czerwoną suknię żony watażki z dalekich stron, tej chudej siwowłosej kobiety, która przybyła zapytać, czy małżeństwo jej dziecka ma błogosławieństwo niebios. Jej własne małżeństwo miało być nieszczęśliwe i niezależnie od tego, co mówiła jej Ama, kobieta wciąż powracała z pytaniem, czy powinna udać się na pielgrzymkę do Lhasy pomimo słabego zdrowia i wojsk najeźdźców. Właśnie kiedy z Tenkji przyzwyczaiłyśmy się do jej wizyt, nastały lato i jesień, gdy nie dawała znaku życia. Krążyły pogłoski, że wpadła do studni… albo że to demon wezwał ją tam do siebie na dno. Bardziej prawdopodobne jest, że Gjami wtrącili ją do więzienia.
Byli też ci, którzy przychodzili dowiadywać się o zdrowie swoich trzód albo o to, czy zagubionego turkusu powinni szukać w domu czy raczej na wzgórzach. Niektórzy przychodzili z dolegliwościami w rodzaju melancholii albo niepokoju. Mówili, że tylko Ama może wskazać źródło ich trosk. Tylko ona może przegnać zło z ich ciała. Tak, to ich słowa.
Nie minęło wiele czasu od inicjacji Amy, kiedy wąż przypełzł do naszej wsi. Kolumna ciemnych ciężarówek z grzechotem sunąca po ziemi i wzbijająca tumany pyłu. Mimo wszystko cudzoziemcy nie wydawali się tak przerażający, jak ich sobie wyobrażałam. Oczekiwano chyba, że będę widzieć rogi wyrastające im z głów. Tymczasem byli to po prostu młodzi mężczyźni i kobiety, którzy podkreślali, że nie przyjechali nas krzywdzić. Chcieli jedynie zgromadzić wszystkich na rozmowę. Mieliśmy zrobić, jak powiedzieli, więc Tenkji i ja poszłyśmy na plac zgromadzeń, a tuż za nami podążał Diksen. Było tam już gęsto od ludzi, ale przecisnęłyśmy się do pierwszego rzędu.
– Słyszeliśmy o wyroczniach w waszym regionie – zwrócił się do nas dowódca, którego słowa, wypowiedziane w języku jego kraju, tłumaczył nam niegdysiejszy handlarz solą, teraz pracujący dla najeźdźców.
– Czas się przekonać, ile jest prawdy w tych plotkach – przetłumaczył handlarz, chociaż mówił dialektem z Lhasy, który było nam trudno zrozumieć.
Gdy dowódca wydawał komendy, zauważyłam, jak jest przystojny, i to mimo tego, że wykonywał gwałtowne ruchy głową. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat.
Dwóch żołnierzy wprowadziło do kręgu, na środek, trzy kobiety. W tej grupie była Ama. Natychmiast przyciągnęłam Tenkji do siebie, żeby nie krzyknęła. Patrzyłyśmy, jak kobiety kierują się do środka kręgu i jak słuchają, że mają ustawić się w szeregu. Ama utkwiła wzrok we wzgórzach, podczas gdy pozostałe kobiety patrzyły w tłum, jakby niemo prosząc o ratunek. Ludzie szeptali między sobą i poruszali się niespokojnie. Nawet Diksen zaczął powarkiwać spod swojej kudłatej grzywki, więc szturchnęłam go dwa razy nogą, żeby się uspokoił.
– Jeżeli moce tych tak zwanych wyroczni są naprawdę autentyczne – odezwał się handlarz – jeżeli te przesądy mają jakiekolwiek podstawy, te kobiety z pewnością zdadzą prosty test.
Żołnierz przytaszczył w środek tłumu dużą misę z wodą. Obchodził krąg, pokazując zgromadzonym zawartość. W wodzie znajdowało się trochę kamyków. Wszystkie były zwyczajne, poza jednym. Jasnoczerwonym koralem.
– Czerwony jak gwiazda na mojej czapce – skomentował żołnierz, wskazując na głowę z uśmiechem. Na to kilka osób uśmiechnęło się i zachichotało nerwowo. Żołnierze podeszli do pierwszej z kobiet i zawiązali jej na oczach opaskę. Powiedziałam sobie w duchu, że nie ma się czego bać. Ten test nie różni się od tych, które Ama przechodziła w czasie inicjacji. Z pewnością odnajdzie koral wśród drobnych otoczaków.
Ale właśnie gdy żołnierze przewiązywali oczy Amie, podszedł do nas Pala, wziął Tenkji w ramiona, a mnie za rękę.
– Nic nie mówcie – powiedział. Wymknęliśmy się po cichu z pomocą paru osób, które nas zasłoniły.
Gdy dotarliśmy do domu, Pala wprowadził nas do środka, chociaż sam został za progiem. Mimo że starał się brzmieć, jakby nad sobą panował, głos miał napięty, tak jakby próbował przełknąć muchy, które wleciały mu do gardła.
– Lhamo, połóż siostrzyczkę spać – zdołał powiedzieć, zanim pospieszył drogą z powrotem na główny plac.
Kiedy odgłos jego kroków ucichł, zaprowadziłam siostrę do łóżka, naciągnęłam nam na głowy koce i zaczęłam opowiadać historie o niesfornym bohaterze Aku Tonpie, aż wreszcie Tenkji zasnęła. Późnym wieczorem dzwonki jaków zapowiedziały powrót rodziców. Zaglądając do izby, patrzyłam z ulgą, jak Ama odkłada regalia i instrumenty do drewnianej skrzyni. W kolejnych dniach ze strzępów rozmów dowiedziałam się, co się stało. Żadna z trzech kobiet nie przeszła pomyślnie próby i zakazano im praktykowania wróżbiarstwa i uzdrawiania. Przez kilka tygodni w naszym domu panowała cisza i nikt nie przychodził z prośbami. Z czasem jednak ludzie z naszej wsi zaczęli pukać nocami do drzwi, a po nich również przybysze z dalszych okolic. Wyglądało na to, że wszyscy zgadzają się co do tego, że test Gjamich był ustawiony.
– Ci żołnierze przeprowadzają próby po całym regionie – mówili.
– Ponoć te diabły oblały każde medium.
– W naszych stronach mamy wyrocznie od ośmiuset lat.
– Od niepamiętnych czasów! Były z nami, jeszcze zanim nauki Buddy dotarły do tej krainy.
– Nikt i nic nie powstrzymają naszych bogów przed przemawianiem do nas.
Ale dla mnie wróżenie się skończyło. Widziałam twarz ojca, kiedy zabierał nas z placu zgromadzeń. Wyobrażałam sobie, że na nasz dach spadają odrąbane dłonie matki. Ilekroć w środku nocy odbywał się rytuał, wychodziłam z domu z Diksenem i włóczyliśmy się przy księżycu po wzgórzach. Nawet za dnia trzymałam się z dala od domu i wolałam się przyglądać żołnierzom przy ich dziwnych zajęciach.
Pewnego popołudnia usłyszałam nad głową łomotanie. Wyszłam na dach i zobaczyłam żołnierzy, jak przyczepiają jakieś skrzynki do masztów, na których zwykliśmy rozwieszać flagi modlitewne. Nasze flagi zostały zrzucone, leżały ciśnięte na skraj dachu, chociaż były pokryte świętym tekstem, który nigdy nie powinien stykać się z podłożem. Prędko pozbierałam ubrudzone kawałki tkaniny, żebyśmy mogli pozbyć się ich zgodnie z obyczajem w ceremonii ognia. Jeden z żołnierzy podszedł i ukląkł przy mnie. Wyglądał młodo, był może parę lat starszy ode mnie. Wskazałam do góry i zapytałam, co to za skrzynki. Odpowiedział w języku, który brzmiał ostro i nosowo. Kiedy nie zrozumiałam, spróbował ponownie, tym razem składając dłonie wokół ust i poruszając wargami, jakby krzyczał. Pokręciłam głową i się roześmiałam. Wtedy żołnierz odsunął się z odrazą, po czym wstał i sobie poszedł. Nigdy nie zapomnę jego miny. Ułożyła się w niemal idealny kwadrat. Włosy delikatnymi pasmami opadały do brwi, na skroniach za to były przystrzyżone prawie do skóry – jego wygląd był skrzętnie kontrolowany.
To chyba nazajutrz rano musiała popłynąć z tych skrzynek dziwna jazgotliwa muzyka, ciągnąca się godzinami, przerywana tylko długimi przemowami. Ama chodziła tam i z powrotem po kuchni, zatykając sobie uszy, a Diksen nie przestawał szczekać. W końcu razem z Tenkji zabrałyśmy go do stajen, gdzie mógł ukryć swój kudłaty czarny łeb w sianie. Siedząc tam, z rękami spoczywającymi na drżącym grzbiecie Diksena, przypominałam sobie dzień, w którym żołnierze poddawali Amę próbie. Zastanawiałam się, czy widziała nas w tłumie, czy wiedziała, jak bardzo się boimy. Czy tamtego dnia patrzyła w stronę gór, bo to tam zamieszkiwali bogowie, czy dlatego, że nie potrafiła spojrzeć nam w oczy?
Niebawem zrobiło się zbyt niebezpiecznie, by można było kontynuować obrzędy, nawet potajemnie. Żołnierze stawali się coraz bardziej aroganccy. Nazywali siebie naszymi przywódcami i werbowali po jednym chłopcu z każdej rodziny na rekruta albo robotnika na potrzeby wojska. Mówili, że nasz sposób życia jest zwyczajnie niecywilizowany.
Pewnego wieczoru głos z hałaśliwych skrzynek nakazał, byśmy wszyscy stawili się w klasztorze. Kiedy zjawiliśmy się przed salą modlitwy, mnisi stali już na zewnątrz w szeregu. Było nawet trochę mniszek, które najwyraźniej przywieziono z klasztoru w górach. Przed nimi leżała skrzynka z żelaznymi narzędziami, sierpami i młotkami.
– Rozbijecie każdy posąg wewnątrz – krzyknął dowódca żołnierzy.
W naszym klasztorze znajdowały się setki figur – niektóre z nich były tak małe, że zmieściłyby mi się w dłoni, za to największą był wysoki na trzy piętra posąg Guru Rinpoczego* wysadzany kamieniami
szlachetnymi.
– Przerobią posągi na naboje – szepnął Lhaksam.
– Nie kłam. Niby jak? – zapytałam.
– Roztopią posągi, Lhamo, a z ich metalu zrobią kule. Potem pozabijają nas naszymi własnymi bogami.
Mniszki i mnisi wystąpili i odmówili udziału. Niektórzy szlochali, sprzeciwiając się, inni klękali, składali dłonie przed sobą i intonowali modlitwy o wyzwolenie wszystkich istot. Dowódca wojskowych dał znak i żołnierze zaczęli okładać kolbami karabinów mnichów i mniszki, jedno po drugim. Uderzeniom towarzyszył mokry odgłos, do wtóru którego obrońcy naszego klasztoru padali skuleni na ziemię.
Upadali z taką łatwością. Zastanawiałam się, dlaczego nasz lud ma tylko mnichów i mniszki, ale nie ma wojska.