Zadanie przed nami
Czy wspólnota jest do-pomyślenia? Czy będąc z innym, z inną, z innymi, wraz z nimi trwając w jedności, w tej wyczekującej egzystencji, w tym zdaniu jedno na drugie, w tej dojmującej, acz nigdy niespełnionej do końca współobecności, można naprawdę o niej myśleć? Czy myślenie nie przesłania woalem pojęcia i nie zagłusza jazgotem słów wszystkiego, co ma przemyśleć? Czy nie rozprasza świętości, nie wypełnia czarnej, przejrzystej nicości mgłą? Czy nie rozrywa wspólnoty, rodząc potwory zwątpienia, opinii, interesu? A jednak! Choć nasi przodkowie uparcie milczeli przez tysiąclecia, będąc „razem”, w niewysłowionej zgodzie i niezgodzie, to od kiedy raz przemówili, wciąż już „ze sobą” rozmawiają, gdy tylko połączy ich miejsce i czas. Naszym współczesnym zdaje się nawet, że ta niemilcząca, dialogiczna wspólnota, poczęta we współobecności dwóch rozmawiających ze sobą ludzi, gotowych na przyłączenie się trzeciego gościa i gości kolejnych, to wzór wspólnoty. Wspólnota – tak jak ją dziś pojmujemy – zawiązuje się na dobre w logosie. Jest rozgadana, biesiadna i polityczna. Otaczają ją transcendentalne warunki dobrej rozmowy – racjonalnej, uczciwej, pełnej wzajemnego respektu. Każda grupa ludzi zdolna te warunki spełnić staje się wspólnotą. A w tej wspólnocie każdy każdego brzemię niesie…
Komunizm, czyli wiara w braterstwo i siostrzeństwo wszystkich ludzi, w wielkie trzymanie się razem w obliczu trudów życia i nieuchronnej śmierci, jest ideą ostateczną. Niszczenie, wyszydzanie tej największej „idei regulatywnej” ludzkości, z której czerpiemy całą nadzieję i siłę przetrwania, byłoby podłością. Nie będziemy podważać tych fundamentów bez względu na to, jak mało jest w nas wiary. Lecz komunizm, marzenie o uniwersalnej wspólnocie, ma wiele odmian. Myślenie o wspólnocie zawsze interpretuje komunizm. Taki jest horyzont afirmatywnego rozważania ludzkiego bycia razem. Na tle marzenia o harmonijnej wspólnocie rodzą się pytania: jak się ma więź wewnętrzna do separacji od innych i obcych, pozostających poza granicami wspólnoty? Jak się ma idea wspólnoty w stosunku do rzeczywistości nieuchronnych podziałów, hierarchii i konfliktów? Jak się ma jedność do wolności, różnorodności, stronniczości i swojskości najbliższych kręgów rodzinnych i społecznych – a więc do innych wartości społecznych, wchodzących nieraz w kolizję z jednością? Jak kochać całość, kochając najwięcej swoich? To najczęstsze konteksty, w których rozważa się problem wspólnoty. Należy on rdzennie do filozofii polityki, będąc osią sporów komunitaryzmu, republikanizmu i konserwatyzmu z koncepcjami bardziej agonistycznymi i indywidualistycznymi. Nawet fundamentalne zbuntowanie anarchistów wobec całej konstelacji stanowisk skoncentrowanych na ideałach sprawiedliwego państwa ma w tle kwestię wspólnoty. Wszystko to jednak zakłada polityczny logos, czyli realny współbyt inteligentnych, rozmawiających ze sobą i współpracujących osób. Wprawdzie nie możemy całkowicie odciąć się od zagadnień politycznych, nasza rozprawa zachowuje dystans wobec filozofii polityki i stawia sobie cele metafizyczne. Pragniemy odrzucić woal politycznego logosu, by ujrzeć prelogiczną, milczącą nieindywidualność ludzkiej egzystencji, zanim jeszcze przybrała ona jasną postać zoon logikon i zoon politikon. Spróbujemy zajrzeć tam, gdzie potężne straże Platona i Arystotelesa, wzmocnione siłami nowożytnej filozofii politycznej, w imię jasnych ideałów sprawiedliwego porządku, opartego na prawie, rozumie i woli powszechnej, bronią nam dostępu. Nie jest to zadanie łatwe, gdyż rozsądek kusi nas, by wszystko ograniczać do sprawiedliwych praw wzajemności i interesu, uszlachetnionych przez arystokratyczną przyjaźń najlepszych: ja pomagam tobie, a ty mnie, bo lepiej współpracować na jasnych zasadach, niż walczyć ze sobą – z czasem zaś z gleby interesu i codziennej działalności wzrośnie chwała pięknej przyjaźni i cnoty, wieńcząca wspólnotę laurem obywatelstwa i państwowości. Pokonanie bariery trywialnie rozumianego „systemu sprawiedliwości” jako zasady genealogicznej i funkcjonalnej ludzkiej zbiorowości oraz zakwestionowanie naiwnego złożenia, że człowiek to po prostu jednostka mająca swoje odrębne interesy i zdeterminowana, aby działać na ich rzecz, nie jest jednak tak trudne, jak uniknięcie psychologicznego i etycznego sentymentalizmu, który korzysta z egzaltowanego języka tylko po to, by zakamuflować prostoduszność i banalność swoich rzekomych odkryć, będących w istocie banałami zarówno dla psychologa, jak i poety. Lecz jak wyzwolić się z egzaltowanego, acz żelaznego uścisku arystokratycznej cnoty? Przytuleni do serca głosu nie mają. Cóż, nie jest łatwo o mądrość – łatwiej już o dobre pióro. Jeszcze trudniej powiedzieć coś nowego lub w nowy sposób. Wszelako, czyż losem i powołaniem filozofa nie jest wciąż tego próbować? Tak czy inaczej, ocena jego dzieł zawsze należy do innych.