Pewnego wieczoru razem z pastorem obrabialiśmy w prasie zielarskiej w jego pracowni nasze ostatnie znaleziska. Natknęliśmy się na nie na jednym z torfowisk w okolicach Kengis, zwłaszcza kilka niepozornych łodyżek turzycy sprawiło, że pastor zaczął drżeć niczym pies gończy. Ostrożnie zaniosłem okazy do jego kuchni, z korzonkami troskliwie oswobodzonymi z ziemi i otulonymi w miękkie płótno, a teraz pomagałem mu wymieniać wilgotne arkusze szarego papieru na suche, by jak najlepiej zachować roślinki.
Wspólnie dociskaliśmy prasę zielarską, napierając na dźwignię, aż zatrzeszczały sznury, a potem zablokowaliśmy ją drewnianymi kołkami.
Byliśmy pogrążeni w pracy, kiedy usłyszeliśmy nagle pisk gwałtownie otwieranych drzwi i czyjś głos wołający głośno proboszcza. Po chwili rozległo się pukanie i w drzwiach pojawiła się głowa córki pastora, Selmy, która ostrożnie zajrzała do pracowni.
– Ojcze?
Pastor wytarł się w ściereczkę i zebrał kawałki tytoniu, których mu naciąłem z warkocza.
– Idę.
W tej samej chwili drzwi do pracowni otwarły się na oścież i do środka wpadł grubokościsty młodzieniec. Był w nim jakiś nieprzyjemny rys, nieobecny wzrok, coś niepokojącego. W głowie usłyszałem alarm i po chwili zrozumiałem dlaczego. Mężczyzna się bał.
– Panie – wyjąkał po fińsku. – Musicie przyjść.
Pastor spokojnie przyglądał się gościowi. Nawet mrugnięciem nie dał do zrozumienia, że jest niezadowolony z najścia. A mimo to wiedziałem, że bardzo sobie cenił spokój przy pracy. Teraz ten mężczyzna stał przed nim, pot kapał mu z nosa, koszulę miał całą mokrą, tak jakby długo biegł. Wykonywał gorączkowe ruchy rękami, chcąc podkreślić pilność sprawy, jakby w coś uderzał.
– Co się stało?
– Ona… nie wiemy… była w lesie z krowami.
– O kim mówisz?
– Nasza dziewka, Hilda… Hilda Fredriksdotter Alatalo.
Wytężyłem słuch na dźwięk tego imienia. Znałem ją. Pracowała w jednym z okolicznych gospodarstw, widywałem ją często w kościele, z innymi domownikami. Krągła, blada dziewczyna z zadartym nosem, trochę powolna. W ręku zawsze trzymała chustkę, jak stara babka. Kiedy coś ją poruszyło, ocierała nią oczy i nos.
– Tak?
– Dziewczyna… zniknęła. Pastor musi natychmiast przyjść.
Pastor zerknął na mnie. Godzina była późna i obaj czuliśmyzmęczenie po całodziennej wędrówce. Ale latem światło leje się z nieba przez całą noc. Młodzieniec zauważył nasze wahanie i zaczął dreptać w miejscu, miało się wrażenie, że najchętniej chwyciłby pastora za fraki i siłą pociągnął za sobą.
– Pójdziemy – zgodził się pastor. – Jussi, daj mu coś do picia.
Pobiegłem do chaty i podałem spoconemu gościowi czerpak z wodą. Żłopał jak koń.
Godzina była już późna, kiedy dotarliśmy do ich gospodarstwa. Mężczyzna, który nas przyprowadził, najstarszy z rodzeństwa, miał na imię Albin. Całą drogę biegł trzydzieści parę metrów przed nami, czekał, aż dojdziemy, a potem znowu ruszał biegiem. Razem z pastorem trzymaliśmy równe tempo jako zaprawieni wędrowcy. Gdy tylko się zjawiliśmy na miejscu, domownicy wylegli z domu i wyszli nam naprzeciw, musieli cały czas wyglądać przez okna. Byli wśród nich gospodarze, a za nimi chmara dzieciaków z rozczochranymi od snu czuprynami. Ojciec i syn nie tracili czasu, niczym nas nie częstowali, tylko od razu ruszyli ścieżką w stronę lasu. Maszerowaliśmy tuż za nimi. Słońce zbliżało się do północnej linii horyzontu, podczas gdy my przedzieraliśmy się przez zarośla. Gospodarz nazywał się Heikki Alalehto, opowiadał bez ładu i składu o tym, jak dziewka służebna Hilda jak zwykle wybrała się tego ranka z krowami do lasu. Wieczorem jednak nie wróciła na dojenie. Większość bydełka samodzielnie przytruchtała do zagrody, ale po pasterce nie było śladu.
– Może dziewczyna szuka zaginionej krowy? – podsunął pastor.
Heikki zgodził się, że jest taka możliwość. Nigdy wcześniej nie była jednak tak długo poza domem.
Co pewien czas wykrzykiwali imię dziewczyny. Ich głosy odbijały się echem od jakiejś odległej skały. Pastor i ja szliśmy w milczeniu, widziałem, jak jego wzrok spoczął przez chwilę na Gramineae, której zdawał się nie znać, i zauważyłem, jak szybkim ruchem zerwał jeden okaz i schował w swoim tobołku.
W głębi lasu natknęliśmy się na stare obozowisko. Kilka nadpalonych konarów leżało w wygaszonym palenisku.
– Tu zwykle odpoczywa.
Heikki już miał poczłapać ku palenisku, kiedy pastor przytrzymał go za rękę. Przez dobrą chwilę stał bez ruchu i obserwował. Jego wzrok wędrował od paleniska do naciętych gałązek świerkowych, na których siedziała. Na ziemi leżała przewrócona bańka na mleko, pokrywka spadła i odrobina kwaśnego mleka rozlała się na mech, tak biała, że zdawała się emanować światłem. Pastor nachylił ku mnie głowę.
– Co widzisz, Jussi? – zapytał półgłosem.
– No, że… Hilda siedziała tu i odpoczywała. Rozpaliła ognisko. A potem przewróciła bańkę na mleko.
– A wiesz, czy to była ona?
– Nieee… raczej nie.
– Użyj wzroku. Opowiedz mi, co tu się wydarzyło, Jussi.
Głos miał przytłumiony, a jednocześnie intensywny. Niecierpliwym gestem odgarnął grzywkę, która stale spadała mu na oczy. Wytężyłem wzrok, żeby zarejestrować każdy szczegół, starałem się przywołać obraz dziewczyny.
– Hilda usiadła, żeby odpocząć przy ognisku. Było pewnie koło południa, słońce stało wysoko. Wtedy człowiek zazwyczaj głodnieje. Nagle dzieje się coś, co sprawia, że stamtąd ucieka. Albo… no, może nie biegnie, ale wydaje mi się, że jednak tak. Takie mam wrażenie. A potem może… tak, gubi się. Nie może odnaleźć drogi powrotnej. Pewnie tak to się odbyło. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Opieraj się tylko na tym, co masz przed oczyma – podkreślił mistrz, szczypiąc się w dolną wargę. – Trzymaj się faktów. Co tutaj widzisz?
Domyśliłem się, że był ze mnie niezadowolony. Przez długą chwilę wysilałem umysł, żeby więcej odczytać ze śladów.
– Chustka nadal wisi na krzaku, a więc nie wzięła jej ze sobą, odchodząc. Zatem musiało jej się spieszyć.
– Dobrze, Jussi.
Heikki stał, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie zniecierpliwiony. Chciał, żebyśmy przestali już gadać, a zaczęli szukać, ale pastor wyraźnie dał do zrozumienia, że mamy zaczekać. Przymknął lekko oczy i patrzył spod przymrużonych powiek.
– Chustka rozwieszona na krzaku, żeby wyschła – odezwał się. – Zatem był to środek dnia, kiedy jest gorąco i człowiek się poci. Mimo ciepła rozpaliła ogień, chcąc dymem rozproszyć komary. Ogień płonął, kiedy stąd odchodziła, a potem wygasł. Widać, że drewno wypaliło się pośrodku, a lekki popiół oprószył gałązki brusznic po wschodniej stronie. Teraz nie ma wiatru, ale po południu wiało od zachodu. Musiało więc minąć wiele godzin, odkąd zniknęła. Czy była sama?
– Eee… chyba tak. To znaczy na pewno.
– Dlaczego?
– Gdyby ktoś ją odwiedził, założyłaby na głowę chustkę, to bardzo przyzwoita dziewczyna.
– Całkiem możliwe. W każdym razie siedziała, żując kawałek chleba, kiedy coś się stało. Bańka na kwaśne mleko przewróciła się, a chleb wypadł jej z ręki.
– Wypadł… ale tu przecież nie ma chleba?
Pastor wskazał na uschniętą sosnę tuż obok nas.
– Widzisz na gałęzi? Cieniutkie, białe płatki. To wyschnięte kwaśne mleko. Ptaszki musiały dreptać w mleku i wracały z powrotem na gałąź, raz po raz. Coś jadalnego, prawdopodobnie kawałek chleba,
musiało więc wylądować w mleku.
– Tak! Tak musiało być! – wypaliłem, byłem pod wrażeniem.
– Dziewczyna rzuca się do ucieczki. Widzisz tu ślady odciśnięte w mchu. Takie długie kroki stawia się w biegu.
Dopiero teraz zwróciłem uwagę na ledwie widoczne zagłębienia, które mi pokazywał.
– Ale przecież… tam są też jakieś większe ślady?
– Świetnie, Jussi. Kogoś, kto był od niej większy. I cięższy, zobacz, że są głębiej odciśnięte.
Heikki, który stał przysłuchując się nam, nagle jęknął. Zanim pastor zdołał go powstrzymać, podbiegł do pnia sosny i wskazał coś palcem. Na korze widać było świeże ślady. Heikki przesunął palcem po głębokich szramach.
– Karhu! – zawołał ze zgrozą.
– Niedźwiedź! – zawtórowałem mu, przerażony.
Pastor dokładnie zbadał ślady pazurów.
– Musimy zebrać ludzi do poszukiwań – oświadczył. – Ktoś musi zanieść wiadomość do lensmana* Brahego. Obawiam się, że biedna dziewczyna znalazła się w poważnych opałach.
Heikki pokiwał głową, wyraźnie wstrząśnięty, i rzucał naokoło trwożliwe spojrzenia w jasną, letnią noc. Ruszył biegiem ścieżką prowadzącą do gospodarstwa. Pastor natomiast pozostał na miejscu.
Obserwowałem, jak ostrożnie podnosi bańkę na mleko i ogląda ze wszystkich stron. Potem wetknął palec w rozlany płyn i zamieszał, rozmazał go, a później wziął do ręki coś długiego i prawie niewidocznego.
Domyśliłem się, że to pewnie włos. Oczyścił go, zawinął w kawałek białego płótna i wsadził do kieszeni. Równie starannie przyjrzał się tobołkowi dziewczyny, który stał tam nadal, rozsznurowany, oparty o kępę traw. Bez słowa jeszcze raz przestudiował ślady pazurów na drzewie. Ruszyliśmy uważnie za śladami stóp.
Zobaczyłem, jak pastor pochyla się i coś podnosi, potem poszliśmy dalej. Odciski były wyraźne, na jakieś pięćdziesiąt metrów do przodu, potem teren się unosił i stawał się twardszy. Tam już trudniej było iść za tropem i po chwili całkiem go zgubiliśmy.
Czując narastający niepokój, zawróciliśmy do zagrody Heikkego. Wykrzykiwałem imię Hildy i rozglądałem się dookoła z nieprzyjemnym uczuciem. Gęste wierzbowe zarośla od razu wydały mi się zdradliwe. Mogło się tam ukrywać coś wielkiego.
W każdej chwili mogło wyskoczyć na nas i zatopić zęby w moim karku. Wargi pastora poruszały się tak, jakby rozmawiał sam ze sobą albo może z wyższymi siłami. Podniosłem z ziemi grubą gałąź i zacząłem nią wywijać. W równych odstępach czasu waliłem nią o pnie mijanych po drodze drzew i wsłuchiwałem się w głuche odgłosy toczące się w dal pośród mglistych welonów letniej nocy.