11 września 2001 roku przyniósł ogromne zmiany również w moim życiu. Tego ranka byłem w kwaterze głównej DEA w Arlington w Wirginii i widziałem, jak samolot American Airlines lot 77 wbija się w Pentagon mniej więcej dwieście metrów od okna mojego biura.
Na własne oczy zobaczyłem kulę ognia. Ujrzałem upiorny krater, ziejącą w budynku dziurę, najpierw pełną płomieni, a potem dymu. Kiedy otrząsnąłem się z pierwszego szoku, pobiegłem do Pentagonu wyciągać ludzi ze zgliszcz – ale nie było tam kogo ratować. Przez kolejne tygodnie dokładałem wszelkich starań, aby wysłano mnie na pole walki za granicę.
– Chcę zastrzelić bin Ladena – powtarzałem w kółko rodzinie i znajomym.
Wreszcie w roku 2006 utworzył się wakat na stanowisku zastępcy dyrektora regionu i attaché krajowego w Afganistanie (te dwa stanowiska zostały połączone w jedno). Delikatnie mówiąc, było to bardzo niemiłe stanowisko. W tamtych czasach nasza działalność antynarkotykowa w Afganistanie zyskiwała bardzo małe wsparcie ze strony wojskowej. Co gorsza, inne agencje wywiadowcze niszczyły wszystko, co udało się osiągnąć DEA na polu antynarkotykowym. Mimo to, zapaliłem się do tego projektu.
– Jeśli chcę dorwać bin Ladena – oświadczyłem rodzinie – to właśnie jest krok do celu. Jeżeli wezmę tę robotę, znajdę się na miejscu akcji i będę ścigał tych, którzy finansują całą tę terrorystyczną siatkę.
Cała rodzina – matka, ojczym i mój młodszy brat Roy – a także wszyscy znajomi z pracy powtarzali mi to samo:
– Eddie, nie rób tego. Rysuje ci się dobra przyszłość w DEA. Nie odrzucaj takich możliwości dla wyjazdu do Afganistanu.
W końcu, w pewien wtorkowy ranek obudziłem się, mając w głowie jasne rozwiązanie moich dylematów:
„Wiesz, jak powinieneś postąpić. Jeśli sądzisz, że masz choćby najmniejszą szansę dorwania tego typa, że możesz pomóc w schwytaniu bin Ladena, musisz to zrobić. Każdy inny postawiłby na pierwszym miejscu karierę zawodową, ale ty musisz wyjechać do Kabulu”.
Złożyłem podanie o przyjęcie na wakujące stanowisko. Administrator DEA, Karen Tandy, uznała, że jestem odpowiednią osobą. Jest takie stare przysłowie: „Trzeba złodzieja, aby schwytać złodzieja”. Mnie po głowie obijała się pewna wariacja na jego temat: „Trzeba narwańca, aby schwytać narwańca”.
Niemal natychmiast po tym, jak zjawiłem się w ambasadzie amerykańskiej w Kabulu jako attaché krajowy, stwierdziłem, że mamy tam poważne kłopoty, jeśli chodzi o morale oraz umiejętności i zasady działania.
Przed przybyciem na miejsce przeczytałem wszystkie dostępne dokumenty DEA. Mieliśmy przeciw sobie całe hordy opiumowych baronów powiązanych z talibami. Głównymi obiektami na naszym radarze byli trzej hadżiowie: Bagcho Sherzai, Khan Mohammad (nie należy go mylić z Muhammadem Khanem) i HJK. Tych trzech opiumowych baronów nie można było ująć, stosując tradycyjne, wojskowe metody. Wiedzieliśmy, że w którymś momencie trzeba się będzie uciec do tajnej pracy i w przebraniu, pod fałszywą tożsamością wkroczyć na grząski grunt strefy działań wojennych tak, jak zwykły policjant wchodzi na ulice miasta. Zanim jednak mogłem choćby pomyśleć o tym, aby osobiście zaangażować się w działania pod przybraną tożsamością, moim głównym zadaniem musiała być zmiana sposobu myślenia naszego personelu w Kabulu. Już piątego dnia po przyjeździe zebrałem wszystkich trzydziestu ludzi – zarówno etatowych agentów, jak i personel pomocniczy – w dużej sali konferencyjnej w ambasadzie.
Byłem ubrany w rozpiętą pod szyją koszulę. Specjalnie nie zakładałem niczego eleganckiego i odprasowanego, ale ubrałem się w zwykły, nieco niedbały sposób. Jeszcze zanim zabrałem głos, dostrzegłem, po prostu rozglądając się po zebranych, że ludzie są zniechęceni i rozczarowani. Spędzili miesiące, a niektórzy z nich lata, tocząc bitwę, której, jak czuli, nigdy nie zdołają wygrać. Wielu agentów specjalnych DEA, którzy na ochotnika zgłosili się na placówkę do Kabulu, chciało założyć wojskowe mundury i sięgnąć po ciężką broń. Chcieli latać helikopterami takimi jak Super Stallion czy Cobra i walczyć z handlarzami narkotyków niczym z wrogą armią. Co prawda wyszkolono ich na agentów organów ścigania, ale przecież zgłosili się do służby za granicą. Było to całkiem zrozumiałe. Nikt nie zgłasza się na ochotnika do Afganistanu, żeby pracować tam jako tajny agent antynarkotykowy. Wszyscy, którzy tu przyjechali, chcieli wziąć udział w jakiejś prawdziwej a k c j i.
Jednak zwalczanie wielkiego, rozrastającego się dominium opiumowych i heroinowych baronów – rozsianych po ogromnym, często trudnym do przebycia terenie – wymagało innego, nie parawojskowego sposobu myślenia. Moi ludzie czuli się przegrani: byli przygnębieni, zmęczeni i z dnia na dzień coraz bardziej sfrustrowani.
Musieliśmy się zmienić: przestać działać jak żołnierze, a zacząć postępować tak jak tajni agenci w terenie. Był to ten sposób myślenia i działania, którego po raz pierwszy zacząłem się uczyć w Grupie Czwartej w Oddziale Los Angeles, tyle że teraz trzeba go było zastosować do pracy w strefie działań wojennych. Nikt przedtem nie wpadł na pomysł, aby na polu walki w Afganistanie wykorzystać metody pracy tajnych agentów.
Kilka spośród zebranych w pokoju osób kiwnęło potakująco głową, ale najczęstszą reakcją były puste, nierozumiejące spojrzenia. Tylko kilku z moich ludzi pracowało wcześniej jako agenci pod fałszywą tożsamością, i to tylko w miastach takich jak Detroit, Nowy Jork czy Los Angeles. Działanie w charakterze tajnego agenta w Stanach Zjednoczonych, w miastach czy obszarach podmiejskich, w niczym jednak nie przypomina tajnej pracy w takim miejscu jak Kabul.
Przede wszystkim kwestie porządkowe: powiedziałem im, żeby przestali nosić polowe wojskowe mundury – czyli te noszone przez żołnierzy podczas działań wojennych – i zaczęli się ubierać jak agenci DEA, którymi przecież byli. Wiedziałem, że kiedy to okaże się konieczne, będziemy musieli przebierać się w różne miejscowe stroje i przybierać fałszywą tożsamość, nie chciałem więc, żeby zbyt często kręcili się po okolicach ambasady ubrani w mundury.
Wśród moich ludzi był jeden agent DEA – zresztą znakomity detektyw – który miał zwyczaj chodzić po ambasadzie, nosząc przy sobie uzbrojony granat. Łaził tak po całym terenie ambasady – w cholernym mundurze polowym, z przypiętym przy pasku M67, sześcioipółuncjowym granatem, stanowiącym standardowe wyposażenie amerykańskich żołnierzy. Wziąłem go na bok i bez wahania zdrowo opierniczyłem.
– Co ty sobie wyobrażasz? Zabieraj stąd ten granat. Jezu! Jesteś w DEA, a nie w piechocie morskiej!