Jeśli popiół w fajce sczernieje, nie ma mowy. Jeśli zbieleje, reportaż się uda. Siedemdziesięciosześcioletnia pani Eugênia pyka wokół mnie. To jej zdaniem sprawdzona metoda o stuprocentowej trafności. Mówi, że jej duchowy przewodnik, Stary Murzyn, szepcze jej do ucha o tym, co się wydarzy. Ochrypły, męski głos towarzyszy jej od młodości. Jest uzdrowicielką i wróżbitką o spojrzeniu przenikliwym jak rentgen. W końcu spogląda na popiół. I na mnie. I na popiół. „Biały”, obwieszcza. „Dobra energia”. Dopiero wówczas pani Eugênia otwiera przede mną wrota Brasilândii, swojego serca i domu.
Postanowiłam zamieszkać na parę dni w znajdującej się w północnej części São Paulo, liczącej dwieście pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców enklawie, która niedawno zyskała popularność jako plan filmowy. Dzielnicę uważano za brzydką, brudną i zepsutą, ale odkąd uczyniono ją scenerią dla filmu oraz serialu wyprodukowanego przez olbrzymią brazylijską sieć Globo, znalazła się na topie – albo, jak twierdzi Tata Amaral, reżyserka ostatniego nakręconego tam długiego metrażu pod tytułem Antônia, zrobiła się „fotogeniczna”. Jak ujęła to zwięźle piosenkarka Sandra de Sá, Brasilândia stała się ucieleśnieniem brazylijskich przedmieść. (….)
Kultura coraz częściej zapuszcza się na przedmieścia. Niektóre fawele stały się nawet atrakcjami turystycznymi, choć takie fałszywe udomowienie – taka pocztówka ku uciesze cudzoziemców – jest mylące. To, co dzieje się na krańcach miast, jest tak dalekie od rzeczywistości brazylijskiego centrum, że zdaje się należeć do innego świata. Klasa średnia nadal boi się mieszkańców peryferii jak hordy barbarzyńców gotowych zstąpić ze wzgórz. W tym sensie Brasilândia leży równie daleko od São Paulo jak Amazonia.
Ja także byłam w Brasilândii cudzoziemką i ta nagła zmiana perspektywy przyprawiała mnie o zawrót głowy. Mieszkam tak blisko, tuż, tuż, a jednak już po paru godzinach czułam się oddalona jak każdy. To prawdziwe doświadczenie życia na obczyźnie. Wystarczy posłuchać, jak mówi się tutaj o centrum São Paulo. Rzekomo to samo – przynajmniej według oficjalnych map – miasto jest zarazem nieosiągalne. „Avenida Paulista to miasto luksusu. Brasilândia to miasto brazylijskiego ludu. Na Avenida Paulista nikt ci nic nie da. Tutaj się dzielimy. Tam nikt mnie nie widzi. Tutaj wszyscy się ze mną witają”, mówi Ailton Barroso o głównej alei, gdzie bije serce São Paulo. Z jego dachu z betonowej płyty rozciąga się jeden z najlepszych widoków na stolicę stanu. W sylwestra wynajmuje go jako lożę na czas pokazu sztucznych ogni na Avenida Paulista. Choć Ailton wzrokiem muska zarys stojących przy alei wieżowców, sam nosi w sercu pęknięte miasto.(…)
Pani Eugênia oddaje mi do dyspozycji jedyną w swoim domu sypialnię. Zapewnia, że śpi na kanapie w salonie, bo aż do świtu ogląda ciągiem programy na dwudziestocalowym telewizorze. Nad jej snem czuwają z półki: porcelanowa baletnica, Kubuś Puchatek i paręnaście innych bibelotów zgromadzonych dzięki grze w bingo. Śpimy przy lekko uchylonych drzwiach. Jak na ironię, w miejscu tak przepełnionym strachem jak São Paulo to na przedmieściach da się spędzić noc, nie zamknąwszy się na cztery spusty, i następnego dnia obudzić się przy życiu.
Mam dla siebie duże, małżeńskie łóżko, pięć poduszek i różową narzutę z satyny. Pani Eugênia mnie rozpieszcza. Przede wszystkim jednak dopuszcza mnie do swojej prywatności, będącej pojęciem wysoko cenionym przez klasę, z której się wywodzę, ale pozbawionym najmniejszego znaczenia na Brasie, jak zdrobniale nazywa się tę dzielnicę.
Przedmieścia to zjawisko o charakterze zbiorowym. Życie powszednie toczy się w całości na zewnątrz, w przestrzeni publicznej – ta obejmuje jednak również wnętrza domów. Drzwi są wiecznie otwarte, a wejście do kogoś bez pukania nie jest uznawane za wyraz złego wychowania. Życie jednostki ma sens tylko wtedy, gdy dzieli się je z sąsiadem. W mieście, gdzie mieszkańcy boją się kontaktu z nieznajomymi (a nawet ze znajomymi), peryferie odznaczają się wzorcową solidarnością.
Pani Eugênia powtarza wielokrotnie, że jedzenia u niej nie brakuje, i już przy śniadaniu nakłada mi na talerz stosy sera i szynki. Koniecznie musi pokazać, że chociaż jest biedna, na jej stole panuje obfitość, oraz że zupełnie nie przejmuje się cholesterolem i trójglicerydami. Nici z sałatek i chudych mięs – jest za to przepyszna fasola, ryż, kiełbasa i mnóstwo sosu. Pani Eugênia posępnieje dopiero, gdy dowiaduje się, że wzięłam z sobą mydło. A więc sądzę, że nie ma u niej mydła? Odłożyła dla mnie specjalne, bardzo pachnące.
Córka pani Eugênii, Tuca, schodzi z górnego piętra już z papierosem zwisającym z ust. W Brasilândii prawie nie ma typowych domów ani mieszkań. Istnieją rodzinne zespoły architektoniczne, jak określa je Tata Amaral. Kiedy któreś z dzieci decyduje się na ślub, kompleks rozszerza się w górę i na boki. Każdy człon łączy się z drugim lichymi schodami. Kto może, podnajmuje jedno z pomieszczeń, żeby sobie dorobić. Ci to na Brasie klasa średnia.
Pani Eugênia wynajmowała pokój na tyłach domu prostytutce, która spotykała się z członkiem Primeiro Comando da Capital, największej brazylijskiej grupy przestępczej. Za sprawą wykonywanego zawodu najemczyni co noc obcowała z tym drugim São Paulo i przynosiła stamtąd intrygujące opowieści. Kiedyś nad ranem wspięła się w szampańskim nastroju na dach, bo wraz z koleżanką udało jej się oskubać jednego z najprzystojniejszych gwiazdorów z telenoweli. Dziewczyna przeprowadziła się gdzie indziej na prośbę pani Eugênii, dla której była zbyt hałaśliwa. Na jej chłopaku z PCC dokonano egzekucji parę miesięcy wcześniej. Obecnie ostatni człon domu jest w remoncie, żeby mógł zamieszkać w nim wnuk pani Eugênii, który niebawem weźmie ślub.
Kryzys roli mężczyzny, z jakim mierzą się społeczeństwa zachodnie, na przedmieściach przyjmuje swoistą postać. Każdego ranka ulice zalewają uginający się pod ciężarem bezrobocia, pijący w knajpach i na rogach ojcowie dzieciom. Trudno uświadczyć jednak pozbawionej zajęcia kobiety. Większość z nich nie ma oficjalnego miejsca zatrudnienia, tylko kombinuje, jak się da. Podejmują się tysiąca i jednej rzeczy, żeby zapłacić rachunki i utrzymać dzieci, które mają już około dwudziestu lat i choć dłużej chodziły do szkoły, również nie mogą znaleźć pracy. Wytrwałym matkom pozostaje nadzieja, że dzięki jakiemuś „szkoleniu z komputera” otworzą się przed nimi zamknięte dotąd drzwi. Znajdują więc sobie jeszcze jedną fuchę, żeby opłacić zajęcia w którejś z szemranych szkół informatyki mnożących się w dzielnicy, oraz planują zakup komputera na raty.
Córka pani Eugênii, Tuca, należy do tych kobiet, które żadnej pracy się nie boją. Rozpoczyna dzień od niewielkiego zakładu na popularnej, choć nielegalnej loterii zwierzęcej. Gdy śni jej się szwagier, stawia na świnię i osła. Zdaje się, że krewny przynosi jej szczęście, bo dzięki temu przeczuciu Tuca już kiedyś mogła sprawić sobie regał. Sam kupon z losem to małe dzieło sztuki i politycznej poprawności, bo jest na nim napisane: „Narkotykom powiedz nie”. Tuca produkuje czekoladowe jaja na Wielkanoc, kosze na Boże Narodzenie i sylwestra oraz ciasta dla innych kobiet – matek i córek więźniów, które chcą osłodzić im dni za kratkami. Mierzy ciśnienie, robi zastrzyki i dogląda chorych. Sprzedaje oryginalne francuskie perfumy, dostarczane przez koleżanki pracujące w firmach importerskich. Żeby móc wydać między sto pięćdziesiąt a trzysta reali na flakonik Chanel lub Diora, trzeba zarabiać powyżej średniej, dlatego do jej klientów należy wyłącznie lokalna elita: mężczyzna parający się fałszowaniem kart płatniczych i diler prowadzący metę. Dla tego ostatniego Tuca zachowuje nowość od Givenchy.
Tuca robi, co może, żeby opłacić wszystkie rachunki w terminie, i stara się dbać o swoje dobre imię, ale nie wybiera klientów. To jedna z powszechnie znanych zasad współżycia na przedmieściach: to, jak ktoś zarabia na życie, to sprawa osobista. Wszystko inne to kwestia publiczna. Kiedy starszy syn Tuki przyniósł do domu narkotyki, kazała jego ojcu odnieść towar dilerowi. Trzeba było wytyczyć granice. Określono, gdzie kończy się strefa handlu.
Którejś niedzieli na samym środku skrzyżowania pojawił się nagle radiowóz. Policjanci nie zwrócili nawet uwagi na znajdującego się tuż przed nimi sprzedawcę losów loterii zwierzęcej – brakowało tylko, żeby dla wygody rozsiadł się im na zderzaku. Po pół godziny odjechali z piskiem opon. W jednym z pobliskich domów od razu zadzwonił telefon. Na linii czekał pewien bardzo poważany na Brasie jegomość, parający się zajęciami przewidywanymi w kodeksie karnym: „Widać było, z którego to posterunku? Bo jeśli z takiego a takiego, to już im płaciłem”.
Niedziele ciągną się w Brasilândii tak jak wszędzie indziej na świecie. Jedyna nadzieja w wieczornych próbach szkoły samby Rosas de Ouro. Znacznie bardziej niż rap na Brasie panują samba, pagode i forró. W trakcie odbywającej się w dzielnicy przedpremiery filmu Antônia przez całą projekcję – nawet w scenach, gdy dziewczyny rapowały – słychać było podkład perkusyjny. Widownia zachodziła w głowę, próbując pojąć, co Tata Amaral chciał przez to przekazać. Jedni wysnuli swoje teorie, drudzy nabawili się bólu głowy. Wszystko na nic. Okazało się, że zaraz obok powstałego na poczekaniu kina trwała próba zespołu karnawałowego, narzucając rytm jak bijące serce Brasy.
W poniedziałek z samego rana pięćdziesięciosiedmioletni pan Edimar, mający trzynaścioro dzieci i szesnaścioro wnuków, wylądował przy barze w knajpie na rogu cały roztańczony: „Rodowód mój jest taki, panienko: mój niebieskooki dziadek z Portugalii wyhaczył moją babkę, z której była słuszna Murzynka, i wyszło im takie byle co”. Gdy objaśnił już swoje pochodzenie, przedstawił cel wizyty: „Przyszedłem po cukierki. Prawie czterdzieści lat po ślubie, a moja stara dalej narzeka, że z mordy mi naftą zionie”.
Eliane Brum, Kolekcjoner porzuconych dusz. Reportaże z Brazylii, tłum: Gabriel Borowski, fragment ze stron: 67 – 73.